Powietrze było nadzwyczaj ciepłe, albo tylko tak mi się wydawało. W końcu byłem zupełnie nagi, a moje ciuchy leżały obok waszych kilka kilometrów za mną, przy drodze, której kamyki poraniły mi wtedy stopy do krwi. Rozgrzewała nas adrenalina i poczucie wolności, które tłoczyło serce, rezolutnie zagłuszając mózg wrzeszczący WSTYD! Wstyd nie istniał i wasza nagość nie istniała. Byłem ja, odbijająca się pełnia na każdym milimetrze ciała, krew na stopach i wolność.
———-
Księżyc był znów jedynym światłem, ale nawet on nie zdołał wbić się choćby na milimetr w czerń wody, która o tej porze bardziej przypominała wartkie niebo o północy niż rzekę, jaką pamiętałem zza dnia. Kilka godzin wcześniej te plaże oblegane były przez promienie słońca, turystów i hałas. Teraz istniała tylko woda i ciemność… Drżałem, lecz ani z zimna, ani ze strachu. Drżałem w rytm wypłukiwanych myśli.
———-
Świat, a przynajmniej cała wieś leżała nam u stóp. Wrzeszczeliśmy i śpiewaliśmy tańcząc od jednej do drugiej balustrady mostu. Ta noc nas opętała, a my odprawialiśmy swoje rytuały uwolnienia od bladej rzeczywistości. Muzyka była tylko tłem, dla echa naszego ducha, który eksplodując odbijał się od wnętrza naszej skóry… Rytm naszego obłędu… Dźwięki naszych szaleństw.
———-
Takich nocy było kilka. Siadałem na parapecie, spuszczają w zwisie nogi od zewnętrznej strony okna mojego pokoju i trując się, o wiele za wcześniej niż powinienem, dymem niebieskich LMów. Niczego wtedy nie obserwowałem, o niczym nie myślałem. Moją głowę wypełniała muzyka, chyba MGMT lub Florence Welch. Świat stanął przede mną na baczność, a ja znów byłem Panem Nocy.
———-
Słońce nieśmiało wyglądało zza horyzontu, a ja będąc w fazie trzeźwienia po pewnych prochach – świadectwie naiwnej młodości – byłem najszczęśliwszym człowiekiem świata, po nocy która poczęstowała mnie straceniem świadomości, złymi halucynacjami i okradnięciem.
———-
Dziś przenoszę się na inny grunt… Otaczam ochronną warstwą, by zmyć brud z twarzy.